Doświadczenia, marzenia, aspiracje, predyspozycje
i zainteresowania w pigułce łatwej do przełknięcia.

Artykuły i informacje prasowe

Marchewka owocem i inne unijne absurdy

Unia Europejska to z założenia międzynarodowa ostoja rozwagi, skupisko mędrców Europy. Zatem My, Europejczycy, z racji tak skumulowanego ładunku intelektu w ramach jednej instytucji, powinniśmy wierzyć, że decyzje podejmowane na wysokich szczeblach władzy będą rozważne i praktyczne, bo przecież co dwie głowy to nie jedna. A w Unii mądrych głów co niemiara. Skąd zatem z Brukseli co jakiś czas napływają do nas wieści o sterylnych oscypkach, owocach-marchewkach i innych perełkach?
Tak właśnie zaklasyfikowała to powszechnie znane warzywo Komisja Europejska, na wniosek Portugalii, produkującej dżem z marchewki. Wniosek przeszedł, KE obaliła warzywny mit, Europa się śmieje, Portugalia może spać spokojnie-handel na Starym Kontynencie będzie kwitł (wcześniej Portugalia nie mogła sprzedawać dżemu marchewkowego, z powodu unikalnej etykiety produktu).
Spożywczych rozporządzeń jest więcej. Trudno w to uwierzyć, ale ogórki i banany w Unii Europejskiej swego czasu podlegały wymogom odpowiedniego zakrzywienia. Przyczyny tego stanu rzeczy należy szukać u naszych zachodnich sąsiadów. Francuzi, chcąc rozprowadzać banany ze swoich kolonii, próbowali w ten sposób wyeliminować nieco bardziej skrzywionego banana Chiquita z Ameryki Południowej. Przez okres obowiązywania tego przepisu, wbrew pozorom, żółty owoc Chiquita bananem już nie był.
A nowości dotyczące ślimaków? Według organów Unii, ślimak winniczek to ryba lądowa. Sama nazwa budzi już pewne niedowierzanie. Niby jedno wyklucza drugie, a jednak takie zestawienie od niedawna widnieje czarno na białym w dokumentach Komisji Europejskiej. Dlaczego? Otóż winni są ponownie Francuzi, na całym świecie znani smakosze tych nowo odkrytych ryb. Licząc na dotacje unijne, przyznawane dotychczas tylko na hodowle ryb, postanowili zaryzykować i wnioskować. Jak się okazało-skutecznie.
W ubiegłych latach Unia Europejska, co jakiś czas wprowadzała w obieg podobne dziwaczne rozporządzenia, w odniesieniu do obiektów mieszkalnych. Pod koniec lat 90. na przykład, zatwierdzono wymogi dla markiz-materiałowych, ruchomych daszków. Mimo, że kojarzone są z porą letnią, muszą wytrzymywać pod obciążeniem 9 cali śniegu i naporem wiatru do 140 mil na godzinę. Bezpieczeństwo i przewidywalność przede wszystkim.
Nowe wymogi trafiają również w polskie bacówki. Otóż ta kolebka turystyki, symbol polskich gór, o wnętrzu pachnącym oscypkiem, gdzie z założenia i przyzwyczajenia higiena schodzi na dalszy plan, ma być w niedługim czasie wyłożona lśniącą, nieskazitelne czystą i z całą pewnością bezwonną glazurą. Jeśli przepis wejdzie w życie, nawet najstarsi górale nie będą chcieli tego pamiętać. Jak tak dalej pójdzie, bace będą musieli na kierpce zakładać ochraniacze, a oscypek zacznie pachnieć odświeżaczem o zapachu leśnym.
Podobnych absurdów jest jeszcze wiele, np. pralki muszą być hałaśliwe, bo są pozostawione najczęściej bez nadzoru i w ten sposób wysyłają sygnał ostrzegawczy. Czy możemy spodziewać się zatem nowych wersji „Frani”, z wbudowanym alarmem? W Parlamencie Europejskim, w ramach propagowania tzw. języka płciowo neutralnego, do kobiet należy zwracać się tylko po imieniu, gdyż mówiąc per „Pani”, mężczyzna jest godnym potępienia seksistą. Przepisów przybywa-humory dopisują.
W Unii-jak w życiu-nie raz nie zgadzamy się z decyzjami społeczeństwa i władz je reprezentujących. Ale takich kwiatków chyba nikt się nie spodziewał. Jako element większej całości, musimy się pewnym absurdalnym wymogom podporządkować. Bądźmy jednak pewni, że wbrew wszelkim narzuconym regułom, banany nadal będą rosły krzywe, a Górale pedantami się nie staną -takie są odwieczne prawa natury i choćby mnożące się paragrafy grzmiały i huczały, nic się w tej kwestii nie zmieni.



"Festiwal Malta 2010 lepszy niż kiedykolwiek"

Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom coraz bardziej wymagających odbiorców i wysokim standardom imprez o zasięgu europejskim, organizatorzy Poznańskiego Festiwalu Malta w dniach 25 czerwca-3 lipca 2010 postanowili tchnąć nowego ducha w 20 edycję tego spektakularnego wydarzenia.

Zmiany obejmą swym zasięgiem zarówno wnętrze jak i oprawę festiwalu. Najbardziej rzucającą się w oczy modyfikacją jest wprowadzenie nowej nazwy-zamiast dotychczasowego „Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta”-„Maltafestival Poznań”. Odzwierciedla to nowości w programie imprezy.
Poznański festiwal początkowo skupiał się głównie na sztuce teatralnej. Z czasem podzielił się na kilka nurtów, poświęconych różnym dziedzinom twórczości: TEATR/PERFORMANCE, MUZYKA, TANIEC, FILM/SZTUKI WIZUALNE, NOWE SYTUACJE, VARIA. Prezentowano je w coraz to ciekawszych przestrzeniach miejskich: od parków, po fabryki i hale przemysłowe. Tegoroczna edycja promować będzie w szczególności nowoczesne formy sztuki, z użyciem rozwiniętej technologii i zabiegów muzycznych, które są elementem zapewniającym niezapomniane widowisko na wysokim poziomie artystycznym.
Kolejną zmianą programową będzie wprowadzenie tematu wiodącego, w ramach wewnątrzfestiwalowego projektu „MALTA IDIOMY”, przewidzianego na kolejne 3 lata. Podczas 20. Edycji festiwalu pierwszą odsłoną nowego przedsięwzięcia będzie hasło teatr flamandzki. „MALTA IDIOMY” ma za zadanie z języka współczesnej kultury wychwycić zjawiska szczególnie istotne i nowatorskie. Projekt narodził się z potrzeby znalezienia w przestrzeni festiwalu sfery poszukiwań, swoistego laboratorium, w którym możliwe będzie opisanie gwałtownych przemian otaczającego świata. Twórca projektu, Sven Birkeland, dyrektor artystyczny teatru BIT Teatergarasjen w Bergen, realizuje w ten sposób swoją wizję „Maltafestivalu Poznań” jako czegoś więcej niż tylko przeglądu twórczości. Impreza ma stwarzać przestrzeń współuczestnictwa, przybliżać publiczności zjawiska nie tylko piękne i spektakularne ale także istotne, nie zamykając się w sprawdzonej, bezpiecznej formule.
Informacje o festiwalu i sprzedaży biletów na płatne przedstawienia i koncerty są zawarte na stronach www.malta-festival.pl i www.eventim.pl oraz w salonach Empik w całym kraju.

Giełdowe wpadki

Makler giełdowy to wymarzona praca dla dynamicznych, żądnych wrażeń ludzi. W zestawie z czerwonymi szelkami zostaje im powierzone odpowiedzialne acz, paradoksalnie, ryzykowne zarządzanie portfelem akcji klientów. Niektórzy maklerzy są w tym sprzecznym fachu  biegli-inni popełniają kardynalne błędy, doprowadzając kontrahentów na skraj bankructwa.

Czwartek 6 maja zostanie zapamiętany jako jeden z czarniejszych dni w historii Wall Street. Gdy w połowie sesji indeksy znienacka osunęły się w dół o 9 proc., zaś ceny niektórych akcji spadły w jednej chwili o 60-90%, wydawało się, że stoimy w obliczu największej od lat paniki na amerykańskiej giełdzie. 3 minuty niekontrolowanego spadku, kosztowały  spółki notowane na Wall Street, bagatela, bilion dolarów!

Szybka akcja

Najprawdopodobniej przyczyną bezprecedensowego zamieszania na Wall Street był błąd maklera. Podejrzenie pomyłki padło na pracownika Citigroup, który prawdopodobnie omyłkowo wystawił na sprzedaż po niskiej cenie pakiet 16 miliardów akcji Procter&Gamble, zamiast planowanych 16 milionów. Potem wszystko działo się już automatycznie.

Ogromne zlecenie wpływa na obniżenie indeksów => inwestorzy chcą ograniczyć straty podczas rzekomego załamania na rynku => uruchamia się kaskada zleceń typu stop-loss, czyli automatycznych sprzedaży akcji uaktywnianych w momencie ponadprzeciętnego spadku indeksów => stop lossy rosną => dalszy spadek indeksów => włączają się kolejne, automatyczne zlecenia sprzedaży.

Sytuację opanowano po kilkunastu minutach, gdy zarządy giełd zorientowały się, że to nie jest zwykła panika. Zaczęto reagować i zawieszać handel lub anulować zawarte automatycznie transakcje. Mimo podjętych działań korygujących, te 3 minuty okazały się niezwykle kosztowne. Niestety nie ma możliwości, aby standardowe w takich sytuacjach przeprosiny i obniżenie prowizji maklerskich zrekompensowały straty poniesione przez akcjonariuszy. "Mamy rynek reagujący na zlecenia w ciągu milisekund, a ludzie monitorujący jego działanie potrzebują na reakcję minut. Ta różnica może spowodować miliardy dolarów strat" - powiedział dziennikowi "New York Times" prof. James Angel, z McDonough School of Business na Uniwersytecie Georgetown.

Przyczyny tej chwilowej, dramatycznej wyprzedaży są na tyle zawiłe, że w wyjaśnienie sprawy zaangażowali się: zarząd giełdy NYSE, komisja papierów wartościowych (SEC) oraz amerykański rząd i Kongres. Prezes NYSE potwierdził, że przecena akcji „nie była efektem normalnego handlu”, a zlecenia były realizowane „bez woli inwestorów”.

Mimo że śledztwo nad dokładnym przebiegiem zdarzeń z 06.05 trwa, wiadomo już, że wprowadzone zostaną ograniczenia w  handlu akcjami, tzn. spowolnienie handlu akcjami w sytuacji, gdy ich ceny będą zmieniać się zbyt szybko. Podnoszą się głosy o ograniczenie roli, jaką na giełdzie odgrywają komputery, sterujące automatycznie dobytkiem akcjonariuszy. Sytuacja, w której handel akcjami jest tak szybki, iż w sposób absolutnie niekontrolowany przez nikogo komputery mogą w kilka minut dopuścić do załamania cen i wymazać setki miliardów dolarów wartości rynkowej spółek, daje do myślenia. Zwłaszcza jeśli sekundy potrafią decydować o rozszerzeniu zmian z rynku na rynek, tak jak w przypadku niedawnej sytuacji na  NYSE. „Różne klasy aktywów to system naczyń połączonych więc jednocześnie gwałtownie spadły ceny obligacji, poszło w górę złoto, staniały m.in. euro i funt, powariowały opcje”- tłumaczy blogger Tomasz Symonowicz.

"New York Times" przypomina, że tego rodzaju błędy zdarzały się do tej pory przy handlu akcjami poszczególnych spółek. Gazeta podaje przykład notowanej na pozagiełdowym, elektronicznym rynku Nasdaq spółki Dendreon (branża biotechnologiczna), która podczas jednej z kwietniowych sesji spadła o ponad 50% w ciągu mniej, niż dwóch minut. Handel został zatrzymany, ale zanim człowiek zorientował się, że komputery zwariowały, spadek stał się faktem. Teraz zdarzyło się to samo, tylko w handlu kilkuset spółkami, nie jedną.

Polak też potrafi
Na polskim rynku maklerzy również nie próżnowali. Historia pamięta kilka gaf z rodzimego podwórka.
Pod koniec lat 90-tych pewien makler sprzedawał w imieniu dużego klienta akcje mało płynnej spółki. Wysyłając zlecenie na giełdowy parkiet, nacisnął energicznym ruchem przycisk „enter”. Jakież musiało być jego zdziwienie, kiedy wciśnięty przycisk nie odskoczył, a komputer wciąż powielał złożoną dyspozycję sprzedaży. Makler z linijką w ręce walczył z klawiaturą parę sekund. W tym czasie na giełdzie powstało małe zamieszanie, a kurs spółki zaliczył głębinowe nurkowanie.
Tuż po hossie internetowej z 2000 r. inny makler handlował kontraktami terminowymi na WIG20. Pewnego razu przyjął od klienta zlecenie sprzedaży jednego kontraktu po 1410 pkt. Tego dnia atmosfera na giełdzie była nerwowa. Specjalista zrobił „czeski błąd”. Przekazał na parkiet dyspozycję sprzedaży 1410 kontraktów z limitem 1 pkt. W ciągu sekundy kurs kontraktów na giełdzie załamał się. Zatrzymał go dopiero system informatyczny giełdy, który po spadku o 10 proc. zawiesił handel.
W 2005 r. ktoś złożył potężne zlecenie na akcje PKN Orlen. W jednej chwili kupił za ponad 7 mln zł ponad 150 tys. akcji, windując w ciągu sekundy kurs Orlenu o 8,5%. Po sesji okazało się, że zlecenie, które zatrzęsło całą giełdą, wysłał przemęczony pracownik DM BZ WBK. Miał przy tym pomylić spółkę, na którą wystawił zlecenie, i limit ceny, po której był gotów kupić akcje. Błąd kosztował biuro maklerskie kilkaset tysięcy złotych.
Warto wspomnieć również o słynnej "aferze 100 sekund", która rozegrała się w 2004 roku. To giełdowe nadużycie początkowo zostało usprawiedliwione błędem w sztuce, jednak z czasem wyszło na jaw, że „afera” to wynik manipulacji na giełdzie. W dniu 4 lutego pracownik Bankowego Domu Maklerskiego PKO BP złożył na giełdzie dwa duże zlecenia: sprzedaży i kupna kontraktów terminowych na indeks WIG20. Potem okazało się, że pracownik nie miał uprawnień do składania tych zleceń, skorzystał po prostu z uprawnień nieobecnego kolegi. Zlecenia były na tyle duże, że spowodowały najpierw niemal 10-procentowy spadek kursu kontraktów, a następnie maksymalny wzrost kursu. Cała sytuacja rozegrała się w ciągu 100 sekund. Potem rynek powrócił do równowagi.  Komisja Papierów Wartościowych i Giełd, która namierzyła rachunek inwestora, z którego złożono duże zlecenia. KPWiG stwierdziła także, że na rynku dokonano manipulacji. , po czym zawiadomiła Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Generalnego Inspektora Danych Finansowych. W wyniku działania tych służb zablokowano rachunek zagranicznego inwestora, na którym było 6,5 mln zł, stanowiące zarobek z podejrzanych transakcji.  Rachunek zagranicznego inwestora został w końcu odblokowany, a pieniądze zniknęły. Trafiły prawdopodobnie na konto w szwajcarskim banku, a po winnych ślad do dziś zaginął.

Błędy w sztuce maklerskiej często są tłumaczone „złośliwością rzeczy martwych”, a przecież to człowiek popełnia błąd jako pierwszy, powierzając pierwotnie jemu przydzielone zadania niedoskonałym maszynom.  Mimo postępu technologicznego, pomyłki się zdarzają i zdarzać się będą, kłopot w tym, by zapobiec reakcjom łańcuchowym. Czcłwoiek jest omylny, a jeśli swe błędy  powiela na maszynach pośredniczących w obrocie giełdowym, koło się zamyka. Należy jak najszbciej znaleźć wyjście z tej sytuacji i połączyć siły w równych proporcjach, mając oczywiście nadzieję, że nie doświadczymy sequelu „afera 101 sekund”.